Dziwny: „Płomyczek nadziei”.
– Muszę odsapnąć – powiedział dziadek i usiadł na okrągłym głazie nad brzegiem stawu.
Nastoletni wnukowie, zmęczeni długim i nużącym spacerem przez las, przysiedli na kamieniach naprzeciw niego.
– Ładne miejsce – stwierdził Jacek. – Można by tu leniuchować cały dzień.
Artur zaczął puszczać kaczki. Płaskie kamienie mąciły taflę wody. Starszy mężczyzna przypatrywał mu się przez chwilę, nim w końcu rzekł:
– Czerwony Staw. Tak się nazywa to miejsce, wiecie?
– Dlaczego akurat czerwony? – zapytał Artur.
– Długa historia.
– Mamy wakacje – przypomniał Jacek – i mnóstwo czasu na długie historie.
Dziadek zapatrzył się w dal, na trzciny gęsto rosnące po przeciwnej stronie stawu. W jego oczach malowała się nostalgia.
A potem zaczął opowiadać.
*
Kiedy wybuchła wojna miałam sześć lat. Mieszkaliśmy w niewielkim domku na przedmieściach Krakowa: ja, mamusia i tatuś. Później wprowadził się do nas wujek Tomek. Tak kazał go nazywać tatuś – wujek Tomek.
Wujek Tomek lubił znikać na całe dnie lub nawet tygodnie. Często odwiedzali go koledzy i koleżanki. Schodził razem z nimi do piwnicy, skąd dochodził mnie czasem pomruk ich rozmów. Tatuś zabraniał im przeszkadzać. Nie mogłam nikomu mówić o tym, co się dzieje w domu, a szczególnie o wujku Tomku i jego przyjaciołach.
Mamusi nie podobało się zachowanie taty. Kiedy tylko wujek Tomek opuszczał dom, robiła tatusiowi awantury. Mówiła, że nie powinien nas narażać. Że jego obowiązkiem jest nas chronić. A potem płakała. Wiedziałam, że boi się panów z karabinami, którzy wywlekali ludzi na ulicę i ładowali do ciężarówek nakrytych plandekami. Ci ludzie już potem nie wracali. Ja też się ich bałam. I tatuś. I wujek Tomek. Wszyscy.
Pewnego ranka czarnym samochodem po wujka Tomka podjechali koledzy. Wujek pożegnał się z tatusiem, mamusią i ze mną, po czym wskoczył do auta i odjechał.
Jeszcze wieczorem tego samego dnia zjawił się u nas pan, który powiedział tatusiowi, że nie wszystko poszło zgodnie z planem i wujek Tomek został złapany. Tatuś bardzo się przestraszył. W pośpiechu upchnął moje ubranka do walizki i, nim zaszło słońce, wyjechaliśmy z Krakowa. Mamusia tuliła mnie mocno i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Że nie pozwoli im mnie zabrać. Nie wiedziałam, o kim mówi, ale wyczuwałam w jej głosie strach, przez co bałam się jeszcze bardziej. W maminych objęciach zasnęłam.
Nie miałam pojęcia, jak długo trwała podróż, bo, gdy się obudziłam, leżałam owinięta kołdrą w domu dziadków. Babcia pochylała się nade mną i głaskała po głowie. Kiedy zapytałam, gdzie są mamusia i tatuś, odpowiedziała, że niedługo wrócą.
Szybko zjadłam śniadanie i wybiegłam na dwór. Dziadek z babcią mieszkali głęboko w lesie, do ich domu prowadziła wąska dróżka, na której pełno było kamieni. Stanęłam na jej środku i czekałam, aż mamusia i tatuś wrócą. Dziadek próbował zachęcić mnie do zabawy, ale nie miałam ochoty. Babcia nic nie mówiła, tylko patrzyła jakoś tak dziwnie.
Mamusia i tatuś nie wrócili ani tego, ani następnego dnia. A ja stałam na dróżce usianej kamieniami, marząc o tym, by w końcu przyjechali i zabrali mnie z powrotem do Krakowa. Żeby było jak dawniej.
Od tego czasu nie odwiedzili mnie ani razu. Zapomnieli o mnie? A może panowie z karabinami zabrali ich do ciężarówki nakrytej plandeką?
Przez pierwsze pół roku bardzo płakałam, ale później przyzwyczaiłam się do ich nieobecności. Twarze rodziców powoli zamazywały się w pamięci, aż w końcu pozostało po nich jedynie mgliste wspomnienie.
*
Obudziłam się w środku nocy. Przez uchylone okno do pokoju wlewało się chłodne powietrze. Nie słyszałam brzęczenia radia, więc babcia z dziadkiem musieli już spać.
Wstałam i na bosaka podeszłam do okna. Wychyliłam się na zewnątrz. Po podwórku skradał się lis. Pewnie znowu chciał zwędzić dziczyznę.
Pochyliłam się i ze skrzyni pełnej wystruganych przez dziadka zabawek wyjęłam mały drewniany klocek. Rzuciłam nim w lisa. Choć nie trafiłam rudzielca, ten przystanął i zlustrował wzrokiem otoczenie. Kiedy mnie spostrzegł, znieruchomiał.
– Idź sobie! – krzyknęłam.
Poskutkowało. Zwierzę zwiesiło kitę i powoli wycofało się w stronę lasu. W chwili gdy niknęło w chaszczach dostrzegłam między drzewami jakiś ruch. Serce zabiło mocniej, kiedy uświadomiłam sobie, że to ktoś idzie oświetlając sobie drogę latarenką. Nie dopatrzyłam się zarysów samej postaci, ale za to dość wyraźnie widziałam pełgający płomyczek.
To na pewno mamusia i tatuś!
Przepełniona radością zbiegłam na parter, włożyłam trzewiczki i wypadłam na pole.
– Mamusiu! Tatusiu! To ja! – zawołałam w stronę światełka, a ono zaczęło się oddalać.
Pewnie nie słyszą, pomyślałam i pomknęłam w ślad za złotą łuną.
Odległość między mną a światełkiem z każdą sekundą zwiększała się, aż w końcu zniknęło mi z oczu. Jeszcze przez chwilę biegłam w kierunku, gdzie powinno się znajdować, ale potknęłam się o wystający z ziemi korzeń i upadłam na wilgotną ściółkę. Kiedy wstałam, nie miałam pojęcia, w którą stronę należy iść, żeby dotrzeć do domu dziadka i babci. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że jestem zupełnie sama w ciemnym lesie.
– Mamo! Tato! – krzyknęłam. Jedyną odpowiedzią było pohukiwanie sowy gdzieś w oddali. Coś trzasnęło w mroku. – Dziadku?
Przez korony drzew przebijały się pojedyncze smugi księżycowego blasku. W ich świetle ujrzałam lśniące ślepia i rudą kitę.
– Lisie? To ty chcesz mnie nastraszyć? – zapytałam, a zwierzę rozdziawiło pysk. – Idź sobie. Jeśli nie pójdziesz, zawołam dziadka i cię zastrzeli.
Lis chyba zrozumiał, co do niego powiedziałam, bo rozpłynął się w ciemnościach.
Poczułam się nagle bardzo samotna. Usiadłam na ziemi, objęłam rękami kolana i rozpłakałam się.
– Dlaczego płaczesz? – usłyszałam nad sobą smutny głosik. Otarłam oczy wierzchem dłoni i zobaczyłam unoszący się w powietrzu płomyczek wielkości mojej piąstki. Języczki ognia tańczyły na wietrze.
– Zgubiłam się – pociągnęłam nosem. – Chciałabym wrócić do domu. Do babci i dziadka. Tak bardzo bym chciała.
– Mogę cię odprowadzić. Znam drogę.
– Naprawdę? – Nagle wstąpiły we mnie wątpliwości. – Kim ty w ogóle jesteś?
– Duszą zmarłego człowieka.
– Czy dusze zmarłych nie powinny iść do nieba?
– Powinny. Ale ja zrobiłem coś bardzo złego i teraz odpokutowuję swój czyn. Wieki już błąkam się po tym lesie i pomagam zagubionym ludziom. Moje grzechy zostaną przebaczone dopiero wtedy, gdy jeden z nich pomoże mi.
– Co takiego zrobiłeś, że Pan Bóg nie wpuścił cię do nieba?
Płomyczek przygasł.
– Czy to ważne, co zrobiłem?
Zastanowiłam się.
– Nie. Ważniejsze jest to, co robisz teraz.
Ogień zawirował. Duszę najwyraźniej ucieszyła odpowiedź.
– Masz jakieś imię?
– Kiedyś miałem, ale porzuciłem je razem z przeszłością.
– A czy mogę nadać ci nowe?
– Czemu nie?
– Więc odtąd będziesz Płomyczkiem.
– Ładne imię. Nie oddaje nawet w części mojego charakteru, ale ślicznie brzmi.
Zaklaskałam w dłonie z radości.
– Prowadź, Płomyczku – powiedziałam – prowadź do babci i dziadka.
Dusza pofrunęła przez las. Szybciutko wstałam z ziemi i pobiegłam za nią. Już wkrótce dostrzegłam między drzewami szopę, a nieco dalej drewniany dom. Płomyczek zatrzymał się ledwo parę kroków od podwórka.
– To jest granica, której nie potrafię przekroczyć – wyjaśnił. W jego głosie pobrzmiewał smutek. Poczułam w serduszku ukłucie żalu.
– Mówiłeś, że będziesz mógł wejść do nieba, kiedy osoba, której okazałeś dobro, pomoże tobie. Ja… chciałabym ci pomóc.
Płomyczek zajaśniał tak mocno, że musiałam zmrużyć oczy.
– Naprawdę zrobiłabyś to? – zapytał. Promieniowało od niego podniecenie i napięcie.
– Tak. Powiedz tylko, w jaki sposób?
– Przyjdź do lasu następnej nocy.
– Boję się ciemności – wyznałam ze wstydem. – Nie mogłabym przyjść w dzień?
– Za dnia muszę się ukrywać. Światło słoneczne sprawia mi ból. To część klątwy.
Zawahałam się. Płomyczek wyprowadził mnie z ciemnego lasu, kiedy się zgubiłam. Nie mogłam zostawić go w potrzebie.
– Przyjdę – zadecydowałam.
– Och, to świetnie! – Dusza podleciała bliżej. – Będę czekał. Wystarczy, że wypowiesz moje imię.
Ognik zgasł.
*
– Coś ty robiła w nocy? – Babcia złapała się za głowę. – Spójrz tylko, jak wyglądasz!
Rzeczywiście, koszulę nocną miałam mokrą i brudną, a włosy skołtunione. Nie myślałam o tym, kiedy Płomyczek prowadził mnie do domu, ani później, gdy kładłam się spać. A kiedy usłyszałam skrzypienie schodów, było już za późno na cokolwiek.
– Byłam na polu – zaczęłam nieśmiało.
– Tyle to sama widzę.
– Lis chciał nam ukraść dziczyznę, więc poszłam go odgonić. A potem zobaczyłem w lesie światełko i pobiegłam za nim. Myślałam, że to mamusia albo tatuś. Zgubiłam się, a Płomyczek mnie wyprowadził.
– Kim jest Płomyczek?
– Duszą zmarłego człowieka – wyjaśniłam. – Był dla mnie bardzo miły.
Babcia westchnęła.
– Kochanie, masz już dziesięć lat. Jesteś za duża na takie bujdy.
– Bujdy?
– Ogniki nie istnieją.
– Ale ja go widziałam, rozmawiałam z nim!
– Pomyśl tylko, co by powiedzieli mama z tatą, gdyby zobaczyli cię w takim stanie. Zawiedliby się na tobie. I na nas, że cię nie upilnowaliśmy.
– Ale mamy z tatą tu nie ma – szepnęłam. Po policzkach pociekły mi łzy. – Babciu, gdzie oni teraz są?
Staruszka przytuliła mnie mocno. Tak jak kiedyś mamusia.
– Gdybym tylko wiedziała, skarbie… – Jej głos stał się nagle bardzo miękki. – Musisz obiecać jedno.
– Co, babciu?
– Że już nigdy, przenigdy nie wyjdziesz nocą na zewnątrz sama. Gdyby coś ci się stało…
– Obiecuję – zapewniłam szybko i przylgnęłam do jej wiecznie poplamionego fartucha. – Obiecuję.
*
Nie posłuchałam babci. Przyrzekłam już coś Płomyczkowi i musiałam tego przyrzeczenia dotrzymać.
Babcia z dziadkiem poszli spać bardzo późno. Ja nie kładłam się w ogóle. Stałam przy drzwiach prowadzących na korytarz i nasłuchiwałam.
Jeszcze nim zegar wybił jedenastą, babcia przyszła do mojego pokoju. Gdy tylko usłyszałam skrzypienie schodów, czym prędzej czmychnęłam do łóżka i nakryłam się kołdrą aż po same uszy. Spod przymkniętych powiek obserwowałam jak drzwi uchylają się i do środka zagląda babcia. Stwierdziwszy, że śpię, uśmiechnęła się leciutko i wróciła na dół.
Poczekałam, aż obie wskazówki zegara znajdą się na godzinie dwunastej, a potem wyskoczyłam z łóżka i założyłam przygotowane wcześniej ubranie. Już wkrótce maszerowałam przez podwórko w stronę linii drzew. Zatrzymałam się w miejscu na tyle oddalonym od domu, by światło bijące od ognika oraz rozmowa z nim nie obudziły dziadka ani babci.
– Płomyczku – zawołałam. – Płomyczku, to ja.
– Nie liczyłem na to, że przyjdziesz – usłyszałam za plecami znajomy głos. Odwróciłam się. Ognik wisiał w powietrzu, jarząc się cieplutkim blaskiem.
– Ale jestem. W jaki sposób mogę odesłać cię do nieba?
– Musisz wykonać cztery zadania. Ale nic się nie bój, są bardzo proste. Weź ze sobą łopatę.
Nie zadając zbędnych pytań, poszłam do szopy. Wszystkie łopaty należące do dziadka były dla mnie za duże, więc wzięłam tę malutką, którą babcia używała do grządek.
Dusza czekała w tym samym miejscu, gdzie się pojawiła.
– Już jestem – powiedziałam i zamachałam łopatką.
– Świetnie – ucieszył się ognik i pofrunął w głąb lasu. Podążyłam za nim.
Płomyczek zaprowadził mnie nad staw. Nie znajdował się specjalnie daleko od domu, a mimo to jeszcze nigdy tam nie byłam.
– Pora na pierwsze zadanie. W tym stawie leżą moje kości. Wyłów je.
Rozebrałam się. Wszystkie rzeczy zostawiłam nieopodal rosnącej przy stawie wierzby.
Ostrożnie zamoczyłam czubek stopy w wodzie. Syknęłam, taka była zimna. Wzięłam więc głęboki wdech i wskoczyłam w ciemną toń.
Szczątki leżały blisko brzegu. Płomyczek za życia pewnie dorównywał mi wzrostem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co dziecko takie jak ja musiałoby zrobić, aby po śmierci zostać skazanym na wieczną tułaczkę.
Obracałam kilkanaście razy, zanim cały szkielet znalazł się na brzegu. Wyszłam ze stawu, szczękając zębami. Czym prędzej założyłam na siebie ubranie.
– Weź łopatkę – polecił Płomyczek, kiedy się do niego zbliżyłam. – Wykop grób i pochowaj w nim kości. Nie zapomnij o krzyżu.
Ziemia w pobliżu stawu okazała się wystarczająco grząska, bym sama dała radę wykopać w niej coś głębszego od dołka. Pracowałam długo, aż całe ciało oblał pot. Gdy skończyłam, powrzucałam szczątki ognika do grobu i zakopałam je. Miejsce pochówku oznaczyłam krzyżem splecionym z liści paproci i brzozowych gałązek.
– Gotowe – oznajmiłam.
– W takim razie nadszedł czas na trzecie zadanie. – Skrzywiłam się, a dusza zachichotała. – Nie martw się, to ostatnia rzecz na dzisiaj. Musisz skropić grób trzema kroplami własnej krwi.
Poczułam ukłucie niepokoju.
– A jeśli tego nie zrobię? – zapytałam.
Ognik przygasł.
– Nie trzymam cię tu siłą. Możesz odejść w każdej chwili.
Nagle zrobiło mi się bardzo smutno. Ilu ludziom pomógł Płomyczek, a ilu odwdzięczyło mu się tym samym?
– Przepraszam. – Zrobiłam skruszoną minę. – Oczywiście, że chcę ci pomóc, ale prośba wydała mi się…
– …dziwna? – podsunęła dusza.
– Tak – zgodziłam się. – Dziwna.
– Krew dziecka jest niezbędna. Niewinność zmaże wszystkie grzechy. Nawet najcięższe.
– Twój grzech do nich należy? Do tych najcięższych?
– Bardzo cię to ciekawi, prawda? Boisz się odpowiedzi, lecz zarazem chcesz ją poznać. Powiem ci więc. Grzechem, przez który tu jestem, jest grzech samobójstwa.
– Dlaczego? – wykrztusiłam. – Dlaczego to zrobiłeś?
– Chciałem komuś pomóc. I pomogłem. Uwolniłem go od cierpienia.
– Zabijając się?
– Kiedyś to zrozumiesz.
– Nie, nie zrozumiem – odparłam gniewnie. – Skoro jest tak, jak mówisz, rzeczywiście zasłużyłeś na karę.
Ognik, zawstydzony, opadł na wysokość mojego pasa.
– Żałuję – powiedział.
Wtedy dotarło do mnie, że Płomyczek zmarł jako dziecko i takim pozostał. Zrobiło mi się go szkoda. Każdy zasługuje na drugą szansę.
W milczeniu podeszłam do kolczastego krzewu i ukłułam się w palec. Stanąwszy nad grobem, ścisnęłam ranę i poczekałam, aż na ziemię pod krzyżem spadną trzy krople krwi.
– Dziękuję – wyszeptała dusza.
– Kiedy…?
– Jutrzejszej nocy przy stawie. Będę czekał nieopodal grobu.
Nie zgasł jak poprzednim razem, ale podleciał do krzyża i zawisł nad nim. Języczki ognia tańczyły w szalonej radości.
Zapamiętałam drogę przez las, więc powrót do domu wydawał się bezproblemowy i pewnie takim by pozostał, gdybym w pewnej chwili nie spostrzegła lisa. Leżał na ziemi i ciężko dyszał. Wokół zwierzęcia pełno było skrzepłej krwi. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że jego łapa uwięziona jest w sidłach.
Powoli zbliżyłam się do rudzielca. Próbował zerwać się z ziemi, ale był na to zbyt słaby. Jedynym skutkiem, jaki osiągnął, było pogłębienie rany. Zawył rozdzierająco.
– Kradłeś jedzenie. Powinnam cię tak zostawić – powiedziałam.
– Kradłem z głodu – sapnął lis. – Wybacz. Pomóż.
Mało brakowało, a przewróciłabym się w kałużę krwi.
– Ty mówisz!
– Pomóż. Proszę.
Uklękłam przy nim i spróbowałam rozchylić sidła. Ani drgnęły. Zwierzę zaskowyczało, kiedy dotknęłam rannej nogi.
– Zawołam dziadka – obiecałam i pogłaskałam zwierzę po pysku. – Uratuje cię i wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Rudzielec stulił uszy.
Zerwałam się z ziemi i puściłam pędem w stronę domu. Nie miałam ani chwili do stracenia.
Serce waliło jak oszalałe, kiedy wspinałam się po schodach do swojego pokoiku. Starałam się jak najmniej hałasować, by nie zbudzić dziadka ani babci. Bałam się ich reakcji, gdyby dowiedzieli się, że znów wybrałam się nocą do lasu.
Prędko doprowadziłam się do porządku i zbiegłam na dół, umyślnie tupiąc w skrzypiące deski.
– Dziadku! Dziadku! – zawołałam.
Dziadek nie spał. Babcia zresztą też. Oboje siedzieli na łóżku, oparci plecami o ścianę. Wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem.
– Co się dzieje? – zapytał dziadek zachrypniętym głosem.
– Słyszałam, jak lis skowyczy gdzieś w lesie. Pewnie coś mu się stało. Proszę, pomóż…
Dziadek potarł zaspane oczy.
– Gdzie ten lis?
– Moje okno wychodzi na tę część lasu. Nie może być daleko, bo skowyt był naprawdę głośny.
– A teraz? Dalej go słyszysz?
– No… nie. Nie słyszę.
– Nie sądzisz, że to był tylko sen?
Ułożyłam usta w podkówkę. Dziadek westchnął.
– Dobrze, już dobrze. I tak miałem zamiar wcześniej wstać.
Wyszłam z izby i usiadłam na podłodze w sieni. Wkrótce zjawił się dziadek, ubrany w swój zielony mundur, który mundurem nie był. Tak twierdziła babcia, a z nią nie wypadało się kłócić. Przez ramię miał przewieszoną dubeltówkę. Uśmiechnęłam się promiennie i uwiesiłam na jego szyi.
– Dziękuję – pisnęłam.
*
Dziadek wrócił po półgodzinie, niosąc rude futro przerzucone przez ramię. Nie skierował się wprost do domu, lecz skręcił w stronę szopy. Zaniepokojona, wybiegłam naprzeciw.
Znalazłam go na tyłach baraku. Zdążył przez ten czas wyciągnąć ze środka rozklekotany stół oraz okrągły taboret. Pochylał się nad czymś. Gdy się zbliżyłam, rozpoznałam truchło lisa.
– Miałaś rację – przyznał dziadek. – Lis wpadł w sidła.
Wpatrywałam się w zwierzę, oszołomiona. W pewnej chwili zorientowałam się, że dziadek coś mówi:
– Dobrze, że zginął z mojej ręki. Nie musiał dłużej się męczyć. Szkoda tylko futra. Gdyby nie sidła, miałabyś piękną czapkę na zimę.
Ostatnie słowa wstrząsnęły mną do głębi. Pobiegłam do domu i ukryłam się pod kołdrą. Szlochałam cichutko, żeby nikt nie słyszał.
*
Nad grobem wisi malutkie światełko. Płomyczek czeka w umówionym miejscu.
– Witaj.
– Witaj. Jesteś gotowa?
– Bardziej nie będę.
– Pamiętaj, że w każdej chwili możesz się wycofać.
– Pamiętam.
– Nim wyjawię ci treść ostatniego zadania, zadaj sobie pytanie: czy nadal chcesz pomóc, pomimo tego, czego się wczoraj o mnie dowiedziałaś?
– Chcę.
Wydaje mi się, że pośród płomieni dostrzegam chłopięcą twarz, a na niej rozczarowanie. Wszystko trwa nie dłużej niż ułamek sekundy.
– Chodź za mną.
Dusza frunie przez las. Drzewa szepczą cicho:
– Już niebawem. Stanie się! Stanie!
– Co się stanie? – pytam, a one milkną. Ogarnia mnie strach.
Nagle w ciemnościach zauważam rudy pyszczek. Lis przygląda mi się z zaciekawieniem.
– Przecież nie żyjesz – mówię, a zwierzę chowa się w jeszcze głębszy mrok. Kiedy mijam miejsce, gdzie przysiadło, nie dostrzegam nikogo.
Boję się. Tak bardzo się boję.
– Płomyczku?
– Tak?
– Dlaczego wszyscy nam się przyglądają? O czym szepczą?
– Nie przejmuj się. Nie myśl o nich więcej. Skup się na drodze, bo potem będziesz musiała wrócić. Nie chciałbym, żebyś się zgubiła, kiedy mnie już nie będzie.
Słowa ognika, zamiast uspokoić, powodują jeszcze większe zdenerwowanie.
Płomyczek zatrzymuje się.
– To tu – stwierdza. – Dalej musisz iść sama.
Stoję przed kępą krzewów. Za nią rozciągają się zgliszcza lasu. Z ziemi wyrastają kikuty pni, wszędzie walają się drzewa połamane jak zapałki.
– Co to za miejsce, Płomyczku? – pytam.
– W pierwszym miesiącu wojny na las spadły bomby. Samolot, na chwilę przed zestrzeleniem, zrzucił cały ładunek.
Kiwam głową ze zrozumieniem. Pamiętam, że tatuś z dziadkiem kiedyś o tym rozmawiali.
Mam wrażenie, że słyszę ludzkie głosy. Rozchylam gałęzie najbliższego krzewu i rozglądam się. W tym momencie księżyc wyłania się zza chmur, a w jego świetle dostrzegam ogromną dziurę w ziemi. Pogłębiają ją łopatami ludzie w łachmanach. Kilku uzbrojonych w karabiny mężczyzn w mundurach ponagla robotników i wywrzaskuje polecenia.
Nagle jeden z pracowników wbija łopatę w miękki grunt i opiera się o nią. Ciężko dyszy. Natychmiast podchodzą do niego dwaj żołnierze. Pierwszy uderza go kolbą karabinu między łopatki, a kiedy nieszczęśnik już leży na ziemi, obaj zaczynają go kopać i wrzeszczeć. Trwa to dopóty, dopóki ofiara nie przestaje się ruszać. Wtedy drugi z mundurowych trąca jego głowę koniuszkiem buta. Coś mówi do pierwszego. Rozmówca wzrusza ramionami. Wyciąga z kabury pistolet i strzela do robotnika.
Odwracam wzrok, zbyt przerażona brutalnością oprawców, by patrzeć dalej. Po mych policzkach spływają łzy.
Dlaczego ten człowiek pozwolił się bić? Czemu nikt mu nie pomógł? Nie potrafię tego pojąć.
– Płomyczku – zaczynam drżącym głosem – dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś?
Nie uzyskuję odpowiedzi. Oglądam się przez ramię i z rozpaczą stwierdzam, że ognik znikł.
Z oddali dobiega warkot silników, który nasila się i nasila. Mrok między drzewami przebijają smugi światła rzucane przez reflektory. Podświadomie wiem, że zmierzają tu ciężarówki nakryte plandekami.
Odgłos cichnie. Teraz od strony drogi słychać krzyki i pojękiwania. Ktoś zaczyna płakać. Na obszar zniszczony przez bomby wkracza kolumna ludzi w podartych ubraniach. Pilnuje ich garstka żołnierzy. Za nimi, w pewnej odległości, podąża oficer. Ręce ma założone za plecy, a na głowie czapkę z trupią czaszką.
Konwój dociera do dziury. Liczbę więźniów powiększają robotnicy, siłą wepchnięci do zbitej grupy. Oficer siada na pniu powalonego drzewa i wydaje rozkaz. Najwyższy z mundurowych wybiera paru więźniów i ustawia ich przy krawędzi dołu. Za plecami ofiar formuje się drugi szereg złożony z samych żołnierzy.
– Niech żyje…! – zaczyna któryś ze skazańców, lecz w tej samej chwili oficer opuszcza rękę i głowy więźniów roztrzaskują pociski. Ciała staczają się na dno zbiorowego grobu.
Przyglądam się twarzom kolejnych osób prowadzonych na egzekucję. Wśród nich dostrzegam mężczyznę w średnim wieku o twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem i pooranej licznymi bliznami. Mam dziwne wrażenie, że znam tę twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd.
Żołnierze przeładowują karabiny. Najgrubszy skazaniec drżącymi wargami zaczyna nucić kościelną pieśń. Ktoś szlocha. Mężczyzna o zarośniętej twarzy unosi dumnie głowę i krzyczy:
– Jeszcze Polska nie zginęła!
A ja rozpoznaję w nim tatusia.
– Tato! – wołam co sił w płucach, lecz zagłusza mnie huk wystrzałów. Dziesięć ciał wpada do grobu.
– Tato – szlocham. Piąstkami trę załzawione oczy. – Tato.
Oficer kieruje wzrok w moją stronę. Gestem wzywa podwładnych i wskazuje kępę krzewów, w której się kryję. Usłyszał mnie!
*
Uciekam na oślep przez ciemny las. Chcę znaleźć się możliwie jak najdalej od pościgu. Wzbierające w oczach łzy zamazują drogę.
– Płomyczku! – krzyczę. – Płomyczku, ratuj!
Ognik nie odpowiada.
Żołnierze są coraz bliżej. Słyszę ich nawoływania.
Nie ucieknę, myślę. Nie zdołam uciec.
Nie poddaję się.
Wybiegam na polanę, na wprost grobu Płomyczka. Żołnierze są blisko. Brakuje sił, by dłużej kluczyć i wodzić ich za nos. Chciałabym położyć się w trawie i chociaż chwileczkę odpocząć.
Wskakuję do stawu. Zimna woda orzeźwia i pobudza do działania. Po drugiej stronie gęsto rosną trzciny. Doskonała kryjówka. Gdyby tylko udało się tam dotrzeć…
Nie mam czasu na okrążanie stawu. Najkrótsza droga wiedzie przez jego środek. Jak to dobrze, że potrafię pływać.
Jestem bardzo blisko przeciwległego brzegu, kiedy słyszę za sobą podniesione głosy. Nie oglądam się, pewna, że gdybym to zrobiła, strach odebrałby wolę walki.
Nie wiem, czy mnie widzą.
– Halt!
W tym momencie liczą się tylko trzciny. Liczy się to, że żyję. Nic więcej.
– HALT!
Ktoś strzela. Prawe ramię przeszywa tępy ból, a woda barwi się na czerwono. Wrzeszczę. Byłam tak blisko. Prawie się udało.
Nie potrafię utrzymać się na powierzchni stawu za pomocą jednej ręki. Młócę nią taflę, walcząc o każdy oddech. Nagle moja głowa znajduje się pod wodą. Krztuszę się. Dokoła widzę czerwień. Opadam na dno.
Płomyczku – wołam w myślach. – Płomyczku, pomóż! Jeśli istniejesz… Jeśli tu jesteś… Pomóż! Płomyczku!
Nie odpowiada mi nikt.
*
– I co się stało z dziewczynką? – dopytywał Jacek. – Utonęła?
– Powiadają – odparł dziadek – że błąka się po lesie pod postacią ognika, nie mogąc zaznać spokoju. Szuka duszy ojca i dopóki jej nie znajdzie, dopóty będzie cierpieć na ziemskim padole.
– W takim razie gdzie on jest? – wtrącił Artur. – Gdzie jest jej tato?
Dziadek uśmiechnął się smutno.
– Tego nie wie nikt. Może w niebie? A może, jak ona, błąka się po ziemi? Ale podobno istnieje też drugi sposób, by uwolnić dziewczynkę od klątwy.
– Jaki? – zapytali chórem chłopcy.
– Wykonać cztery zadania.
Jacek westchnął ostentacyjnie i zaczął wyliczać:
– Wyłowić kości ze stawu, pochować je w grobie, skropić go trzema kroplami własnej krwi i… Jak brzmi czwarte zadanie?
– Należy się zabić. Twoje ciało musi spocząć w Czerwonym Stawie. Ale dla duszy samobójcy zamknięte są bramy nieba i tylko inna dusza obarczona tak ciężkim grzechem może zastąpić poprzedniczkę w wiecznym trwaniu. Tak powiadają. Ale to tylko bajki.
Dziadek skończył wyrywać chwasty. Przed nim znajdował się niewielki kopiec ziemny.
– Grób Płomyczka – bardziej stwierdził niż zapytał Artur.
– Możliwe.
– Nie ma krzyża – zauważył Jacek.
– Więc zróbmy nowy – zaproponował dziadek.
Bracia czym prędzej rozbiegli się po lesie. Pierwszy brzozę znalazł Jacek. Poobrywał ją z co grubszych gałązek i niespiesznym krokiem ruszył w stronę polany. Kiedy był na jej skraju, zatrzymał się. Dziadek stał przy grobie, odwrócony do niego plecami, i z kimś rozmawiał. W pewnej chwili pochylił głowę, a oczom chłopca ukazała się dusza. Widział ją tylko przez ułamek sekundy – płomyczek wielkości piąstki dziecka. Potem ognik zgasł.
Kiedy później się nad tym zastanawiał, często dochodził do wniosku, że płomień był tylko przywidzeniem. Mimo to, gdy przez następne lata przyjeżdżał do dziadka na wakacje, co jakiś czas wybierał się nad Czerwony Staw, by złożyć dwa bukiety kwiatów – jeden na grobie, drugi na okrągłym głazie nad brzegiem. Na nic więcej nie starczyło mu odwagi.
Bał się wezwać ognika. Bał się zaproponować mu pomoc
Dziwny: „Płomyczek nadziei”.